piątek, 8 listopada 2013

Uratowaliśmy maluchy!

No, i stało się.
Dobrze.

O mały włos zdarzyłby się wypadek. Groźny wypadek.
Ten wypadek powstrzymałby długi, mozolny proces zmierzający w dobrym kierunku.
Praktycznie mielibyśmy przypadek PAIDOKRACJI.

Otóż okazuje się, że wystarczy rzucić hasło "ratujmy maluchy", aby znalazła się grupa ludzi gotowych zniweczyć starania dziesiątków tysięcy ludzi (w tym prawdziwych ludzi dobrej woli) zmierzające do poprawy stanu edukacji narodu polskiego.
To naprawdę są dobre zmiany. Oczywiście ciągle jest sporo do poprawy i tak będzie zawsze - bo to jest PROCES.
Ale nie będę teraz udowadniał tej tezy, bo pewnie i tak nikomu nie będzie się chciało tego czytać.

Poruszył mnie natomiast inny fakt.
Liczby.
222 i 232.
To wynik głosowania w polskim parlamencie: za referendum i przeciw.

Czy zdają sobie Państwo sprawę, co te liczby oznaczają?

Postaram się teraz być rzeczowy i mało zabawny.

Otóż liczby powyższe pokazują stosunek polityków do społeczeństwa.
Liczba 222 oznacza tych, którzy nie przyjrzeli się zmianom, które zaszły na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.
Liczba 222 oznacza tych, którzy nie mają problemu położyć na politycznej szali losu edukacji narodu.
Liczba 222 oznacza tych, którzy reprezentując naród nie racjonalizują swoich decyzji poprzez wzgląd na społeczeństwo.
Oczywiście u różnych wybrańców narodu różnie rozkładały się te akcenty.

Pytam:
  - gdzie jest granica, poza którą wybraniec narodu głosuje tak, jakby na to wskazywał rozsądek?

Znacie może odpowiedź?



.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Miłość z cybernetyki? Tak. Przeczytaj.

Wszystko wskazuje na to, że mamy genetycznie zaprogramowany mechanizm rozpoznawania ludzi według zasad cybernetycznych.
Niestety stosunkowo rzadko jest właściwie wykorzystywany.
Ta nieumiejętność wynika przede wszystkim z braku wiedzy o tym mechanizmie.
Poza tym, nawet mając świadomość jego istnienia, nie umiemy dostarczyć temu mechanizmowi właściwych danych.

Najlepszym tego przykładem jest miłość.

Skoro człowiek działa jak system samosterujący, to wzajemna miłość jest zjawiskiem sprzęgnięcia dwóch (lub więcej) takich systemów.
Każdy system (facet, babka) działając w swoim interesie, poszukuje innego systemu (facet, babka), który działałby na jego korzyść, czyli dąży do układu:
– symbiotycznego (ujęcie biologicznie),
– zsynchronizowanego (w przestrzeni zdarzeń),
– zharmonizowanego (popularne pojęcie psychologiczne),
– dającego satysfakcję (jeszcze bardziej popularne pojęcie psychologiczne),
– dobrze wróżące na przyszłość (a to już pojęcie tylko popularne),
wszystko to razem cybernetyka określa mianem układu systemów wzajemnie sprzężonych dodatnio (a przynajmniej nieujemnie).

Fajne!  Ale o co chodzi?
No, chodzi o to, żeby obydwa systemy (facet, babka lub inne konfiguracje) miały dobrze ze sobą nawzajem.

Proste? Proste.


A jak to osiągnąć?

A cybernetycznie, proszę Państwa, cybernetycznie.


Po pierwsze:

Wszystkie zjawiska związane z „miłością” wskazują na jednostronność i jednokierun-kowość wszelkich działań osób w związku. I bardzo dobrze!
To, co odczuwany jako „uczucie miłości” jest właśnie „naszymwłasnym uczuciem. Obiekt naszej miłości nie czuje naszej miłości tylko swoją własną miłość.
Może to i brzmi strasznie, ale tak naprawdę to właśnie ta cecha „miłości” jest najwspanialsza. Dzięki niej możemy przeżywać naszą miłość tak, jak tego chcemy czy raczej potrzebujemy.
A więc, jeśli taka miłość jest „prawdziwa” (pojęcie baaaardzo popularne), to odczuwanie naszej miłości jest tym większe, im większe jest odczuwanie swojej miłości przez partnera (!) Czyż to nie wspaniałe?
To jest właśnie to sprzężenie, które nas uskrzydla, wyciska łzy wzruszenia, daje chęć do życia, motywuje do pracy i samodoskonalenia. Dzięki temu sprzężeniu odnajdujemy sens naszego istnienia, mamy siłę brnąć dalej i wstajemy po porażkach.
Nie chcę z tego artykułu zrobić romansidła, ale to sprzężenie naprawdę tak działa.
A cybernetyka znakomicie to opisuje i zarządza (!)
Zrozumienie tego pozwala dotrzeć do istoty miłości takiej, jaka ona jest, a nie opisywanej i interpretowanej.

Po drugie:
Aby skorzystać właściwie z mechanizmu doboru, należy używać rzeczywistych danych.
A co to takiego te dane?
Ano, są to wszystkie nasze myśli, emocje, spostrzeżenia, zasłyszane porady, użyteczne wskazówki, horoskopy, przepowiednie, życzliwe sugestie, taroty itp.
Czyli informacja. Tak po prostu.
A rzeczywiste?
Ano, są to takie informacje, które w sposób najtrafniejszy odzwierciedlają rzeczywistość.

No, niby logiczne. Ale skąd wiemy, że te a nie inne dane odzwierciedlają rzeczywistość?
Aaa, jest sposób na sprawdzenie.
Ale o tym i o właściwym doborze partnerów w przyszłym tygodniu.


piątek, 9 sierpnia 2013

Nasze poglądy są zawsze lepsze! No.

Istnieje zjawisko, które znacznie zmniejsza możliwość kształtowania naszej rzeczywistości na bazie racjonalnych przesłanek.
Jest nim przeświadczenie o wyższości naszych poglądów nad poglądami innych. Mechanizm tego fenomenu nie jest skomplikowany. Jest to prosta reakcja zapobiegająca dezintegracji wizerunku nas samych.

Zapewne nie wszyscy zdają sobie sprawę, że jest to ten sam mechanizm, który wywołuje tremę, czyli paniczny strach przed kompromitacją. Na scenie boimy się nie ludzi, ale właśnie zaburzenia naszego autowizerunku.

To samo leży u podstaw ciągłego udowadniania sobie i innym, że jesteśmy konsekwentni w poglądach. To dlatego tak bardzo nie lubimy przyznawać się do błędu, to dlatego tak często stwierdzamy, ze „my coś tam zawsze” lub „my czegoś tam nigdy”. Dlatego też lepiej postrzegane są osoby konsekwentne – w ideach, słowach i działaniu.
Uwaga! Jesteśmy w stanie uszanować, a nawet usprawiedliwić, największą głupotę czy niegodziwość, byleby była konsekwentna. „Przecież on zawsze twierdził, że taki jest i w to wierzy, więc jego czyn można usprawiedliwić”. Szanujemy ludzi konsekwentnych w swoich poglądach i wierze, niezależnie od tego, jak niedorzeczne czy wręcz szkodliwe mogą one być.
Osoba o stałych zapatrywaniach jest dużo lepiej postrzegana, niż ktoś, kto je zmienia czy choćby tylko modyfikuje.

A przecież powinno być odwrotnie – powinniśmy doceniać ludzi za umiejętność refleksji i doskonalenia się. Powinniśmy szanować tych, co umieją świadomie zrezygnować z atawistycznego utrzymywania swojego wizerunku. Cechą pożądaną powinna być elastyczność w podejściu do rzeczywistości.
Zjawisko opisane powyżej przeszkadza homo sapiens w spokojnym życiu.
Ciągle bowiem musi się taki sapiens borykać z innym sapiens, który uważa, że ma rację tylko dlatego, że to jest jego racja.

„Ja wiem, że to może nie jest najmądrzejsze, ale mam takie przekonanie i będę się go trzymał”.
Coś Państwu to mówi?
Oczywiście, że mówi.
Ale sami na pewno Państwo tego nie robią, prawda?
„My? A w życiu! Poza tym nasze poglądy są właściwsze”.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Nie cierpię kogutów!

    – Mógłbyś już przestać. –  nieśmiało zaproponowała Tania – późno już.
Fakt. Było już po 23-ej. Od trzech godzin Jewgienij bezskutecznie próbował dodzwonić się do Stiopy. Musiał za wszelką cenę dowiedzieć się, jak poszły rozmowy.
W zasadzie mógłby poczekać z tym do rana, ale był z nas najbardziej niecierpliwy. Zawsze wszystko musiał wiedzieć natychmiast, od razu przystępował do działania, bardzo szybko oceniał ludzi i sytuację. Jak dla innych trochę za szybko. Czasem się mylił w swych ocenach. No, po prostu tak miał. Niby to nie jest nic nienormalnego, ale rzadko kiedy inni to rozumieli i zazwyczaj kończyło się jakimś zgrzytem.
    Tatiana była inna – spokojna, flegmatyczna, można powiedzieć, że czasem jakby zamierała. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby odnieść wrażenie, że cierpi na autyzm. Nic bardziej mylnego. Tania była przeraźliwie bystra i wnikliwa, a gdy chciała coś naprawdę osiągnąć, to nie odpuszczała do końca. Najbardziej upierdliwy był ten jej cholerny „ciąg logiczny” – zawsze wykręciła kota ogonem, nawet gdy kompletnie nie miała racji. Ale to wkurza ludzi! Czasem z sadystycznym zadowoleniem patrzyliśmy, jak zgniata swoją ofiarę, która nie mając wyjścia, musi się zgodzić na tok rozumowania Tani. Jak gość próbował zanadto wyjść poza ramy narzucone przez dobre wychowanie, to o swoim istnieniu powiadamiał go Stiopa. Zazwyczaj wystarczyło chrząknięcie. Ludzie stają się zadziwiająco łagodni, gdy słyszą delikatne chrząknięcie kogoś o masie 130 kilogramów. Raz nie zadziałało, ale to już nie był nasz problem. Karetka przyjechała dość szybko.
    Stiopa w zasadzie brzydził sie przemocą. Najbardziej lubił obserwować ptaki. Wkurzał nas tymi ptakami, ale to była jedyna rzecz, do której mogliśmy się przyczepić. Kochaliśmy jego poczucie humoru i śmiech, który brzmiał trochę jak popsuty rozrusznik traktora.
Kiedyś uprawiał zapasy. Startował nawet w lidze okręgowej, ale skończył z tym dwa lata temu, jak złamał nogę takiemu jednemu z Samarkandy. Założył mu jakiś tam blok, przekręcił się i noga trzasnęła. Nie pamiętam szczegółów, ale Stiopa to tak przeżył, że przez tydzień nie wychodził z domu. Ot, wrażliwy człowiek.
    Jewgienij odłożył słuchawkę. Tania miała rację – było późno. Może komórka Stiopy po prostu wysiadła albo jej zapomniał. Rano i tak na pewno zadzwoni. Jewa popatrzył na mnie i rzekł lekko poirytowany
– Co się na mnie durno gapisz?
Zanim zdążyłem odpyskować, poczułem rękę Tani i usłyszałem ciche:
– Andriusza…
Znowu miała rację. Jakbym się odezwał do Jewy, to pyskówa skończyłaby się nad ranem. Chyba wszystkim należało się trochę odpoczynku. Ostatni tydzień dał nam popalić – projekty na wczoraj, awaria sieci, teściowa Aloszy, pies sąsiada, srające gołębie, kryzys w Dumie – jeszcze brakowało, cholera, wąglika.
    Wszyscy wzięliśmy głębszy oddech. Tak, nawet ja potrzebowałem snu. A tak mu chciałem powiedzieć, gdzie sobie może wsadzić ten swój doktorat.
Wielki mi politolog, ajajaj!  No nic, dowie się przy innej okazji.
Czyli pewnie z rana, bo dla nas dzień bez kłótni to dzień stracony.
Na początku próbowali nas powstrzymywać, ale w końcu przywykli. No cóż, ja i Jewa tak mamy. I o! Jak w kwietniu nie kłóciliśmy się przez jakieś dwa tygodnie, to Tania spytała, czy się na siebie nie pogniewaliśmy. Powiedziałem na głos, że trzeba być idiotą, żeby się obrażać na takiego jełopa, i wszystko wróciło do normy.
Nasze starcia bywają różne. Czasem jest to szczeniacka wymiana grzecznościowych opinii – np. „debil” kontra „kretyn”. Czasem wymiana gestów. Najczęściej jednak przybierają formę dość długich wywodów z wstępem, tezą zasadniczą i wnioskami końcowymi. Nieraz dochodzą do tego życzliwe sugestie wsadzenia sobie czegoś tam w coś tam. Tak czy owak – nudno nie jest.
    Tania dała nam materac do dmuchania i koce. Jak zwykle rozłożyliśmy się koło stołu, żeby nie blokować przejścia do kibla. Raz położyliśmy się koło foteli, zapominając, którędy przebiega szlak nocnych potrzeb. 65 kilogramów Stiopy na głowę szybko nauczyło nas właściwego ułożenia względem punktów strategicznych w mieszkaniu Tani.
    Poranek zafundował nam piękne słońce. To dobrze. Po paru dniach deszczów byliśmy spragnieni czegoś niebieskiego nad głowami. Nawet jednej chmurki na niebie. Pewnie się wszystkie wykropiły na nas, ściekając następnie do moskiewskiej kanalizacji.
Otwarcie okien spowodowało chwilowe upojenie świeżutkim tlenem. A był to tlen pachnący – rześkością poranka, kwiatów z parku Puszkina i całkiem świeżymi spalinami z ulicy o tej samej nazwie. To ciekawe, ale jak się mieszka w mieście, poranne spaliny działają orzeźwiająco. To tak, jakby wyemitowano zapachowy sygnał, że życie już się toczy na zewnątrz i trzeba szybko do niego dołączyć.
    Kolejka do kibla, kawa, radio i żyjemy.
    W radio jak zwykle: kłócą się w Dumie, pogoda jednak będzie do bani, rozmowy pokojowe w Jerozolimie zakończyły się fiaskiem, cztery nowe ofiary w Afganistanie, podwyżka ceny benzyny i najnowsza wystawa rzeźby w centrum. Dobrze, że muzykę dają całkiem znośną. W zasadzie mam wrażenie, że w mediach ciągle poszukują czegoś, co powinno nas zainteresować, tylko im, nie wiedzieć czemu, nie wychodzi. Co mnie, do cholery, obchodzi kłótnia w Dumie albo pokój na Bliskim Wschodzie. Ludzie się kłócili, kłócą i kłócić będą. Jak nie o to, to tamto. A jak się pogodzą w jakiejś sprawie, to wymyślą inną.
I tak w kółko.
    Wychodzi na to, że media to taka permanentna transmisja sportowa z zawodów w kłóceniu się. Na bieżąco wiemy, kto z kim i kto ma przewagę, ale już meritum to sprawa drugorzędna. Nad brzegiem Jordanu napieprzają się już tyle lat, a meritum są ludzie, po prostu ludzie. Ale kogo to obchodzi – ważniejsze jest, jakie stanowiska zajmują strony konfliktu. I tak ze wszystkim…
Durnowaty ten świat. A może tylko media. A może ludzie chcą takich rozgrywek?
    O 9-ej zadzwonił Stiopa. Ogólnie – OK. Jest tam niby jeszcze parę szczegółów, ale przekaże je zaraz po powrocie. Czasem jego optymizm mnie dobija. Co to znaczy „parę szczegółów”? Przecież właśnie szczegóły rozwalają takie projekty.
Ale już nic nie mówiłem, bo Tania była w dobrym nastroju i założyła niebieską sukienkę. TĄ niebieską sukienkę. Taki widok zawsze spychał problemy świata doczesnego na plan dalszy, duużo dalszy. Nawet Jewa się uspokajał i nie próbował mnie prowokować. Zresztą nie miałoby to sensu, bo by mu się nie udało. Kontemplacja długich opalonych nóg, wystających z połyskliwych fałdów jedwabnej sukienki, była niemal obowiązkiem, świętym rytuałem, którego nikt nie śmiał zakłócić. Sposób, w jaki zakładała szpilki na swoje smukłe stopy, wywoływał nieodmiennie dreszcz ekscytacji.
    Czy ona to robi specjalnie? Dlaczego chce nas podniecić? Przecież musi wiedzieć, jak to na nas działa. Cholera, czy ona musi być taka piękna? Przecież to koleżanka, mogłaby sobie darować. Czemu nas prowokuje? Może czegoś oczekuje? Ale od trzech facetów naraz? Nieee. Niemożliwe. A może jednak? Nie, nie i jeszcze raz nie! Ponosi mnie fantazja albo raczej wyobrażenia, co mógłbym robić z takimi nogami.
    W zasadzie powinniśmy przywyknąć. Tania zawsze zwracała uwagę facetów i to było jak najbardziej normalne. Sami nie zaliczaliśmy się do ich grona, bo to przecież była kumpelka. Jednakże samiec to samiec. A samiec to wzrokowiec. Jest widok, jest reakcja.
– To co, idziemy? – radosne pytanie przerwało dywagacje. – Ruchy, panowie, ruchy!
No, to się ruszyliśmy.
    Ulica Puszkina nie jest przesadnie istotnym elementem urbanistycznym naszego miasta. Niemniej chodzi nią mnóstwo ludzi. Niedaleko jest centrum handlowe, a tuż za nim biurowiec. Ludzie, niczym mrówki łażą tam i z powrotem – jedni z zakupami, inni jeszcze bez, jedni żwawo z teczkami, inni też z teczkami, tylko już nie tak żwawo. I tak codziennie za wyjątkiem niedziel, gdy widać tylko tych z zakupami.
    W środku tygodnia, przed południem, przechadzka po mieście ma swój specyficzny urok. Ludzie dookoła za „czymś” tam gonią, a ty sobie idziesz i masz te ich „coś” gdzieś. Idziesz, bo idziesz, bo masz taka ochotę, a nie potrzebę czy konieczność.
    Świadomość swobody, którą daje ci możliwość wyboru dowolnego kierunku przechadzki, wprowadza w stan zgoła euforyczny. Nic nie musisz. Możesz skręcić sobie w dowolną uliczkę, nawet taką, na której nic nie ma i żaden normalny przechodzień nigdy się w nią nie zapuści, bo mu będzie szkoda czasu. Ale ty teraz możesz. Możesz ją sobie przemierzyć w te i we w te, i nie będziesz miał żadnego, ale to żadnego wyrzutu sumienia, że powinieneś być właśnie gdzieś indziej, gdzie jest potrzeba być.
    To się nazywa wolność.
    Ciekawe, że ludzie tak mało z niej korzystają. Martwią się Bliskim Wschodem, a sami nie potrafią skorzystać z najprostszej formy wolności – zwykłego spaceru bez celu.
No, ale to już ich zmartwienie…
    Idąc tak bez celu, czuliśmy się chyba szczęśliwi. Oczywiście, można zapytać, co to szczęście, jak je zdefiniować, jak rozpoznać, czy da się zmierzyć itd. Ale… po co?
Tu i teraz byliśmy szczęśliwi.
I w nosie mieliśmy wszelakie dywagacje na temat istoty szczęścia i jego objawów. Wiosenne słońce grzejąc nasze twarze, dawało nam energię, wiatr kierował naszymi krokami, a stukot obcasów stale upewniał, że jeszcze jesteśmy na ziemi. Było naprawdę bajecznie.
    Tania ciągle się śmiała. Była wtedy taka… taka kusząca. O rany, jak ja ją chciałem pocałować. Tak bardzo. Wpatrywałem się w nią, jak obżartuch na diecie w talerz ulubionej potrawy. Konsumowałem ją w myślach. Chciałem po prostu podejść do niej, objąć mocno i całować, całować, całować. Miałem nadzieję, że cały świat zniknie i zostaniemy sami – nie będę musiał się niczego obawiać, ani kolegów, ani sytuacji, ani nawet jej reakcji – przecież będziemy sami.
    Zdaje się, że zrobiłem krok w jej kierunku. Tania spojrzała mi prosto w oczy. To było długie spojrzenie. Był w nim spokój. Spokój i harmonia. Harmonia i … tak, zgoda. To była zgoda! Ona wiedziała, musiała wiedzieć. Zawsze miałem bzika na jej punkcie. Musiała to zauważyć.
I teraz się zgadza? Zrobiło mi się gorąco, bardzo przyjemnie. Zrobiłem krok, duży krok…

……….
– …driusza. Słyszysz mnie? Andriusza. – głos stawał się coraz wyraźniejszy. Przez mgłę widziałem jakąś postać.
– Andriusza, to ja, Jewa.
Faktycznie – nade mną stał Jewa w jakiejś piżamie. Dookoła białe ściany. Kroplówka? Co to za kroplówka? O kurde, to moja kroplówka!
– Jewa, co jest do cholery grane? Gdzie jesteśmy i co tu robimy?
– Leż spokojnie. Wszystko już jest w porządku.
– W jakim, kurde, porządku? Co ty masz na sobie?
– Andriuszka, spokojnie. Był mały…. eee … wypadek.
– Jaki, kurde, wypadek? Co ty gadasz?
– Jak się na chwilę zamkniesz, to ci powiem.
– Mów.
– Co ostatniego pamiętasz?
– Spacer po jakiejś uliczce. O, tej tam za biurowcem na Puszkina.
– Tiaaa… Nooo, to było jakieś cztery dni temu.
– Ile?!
– Cztery, Andriuszka, cztery. Leż, do cholery, i słuchaj! Wtedy jak szliśmy razem, stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Nie bardzo wiem jak ci to powiedzieć…
– To może po prost…
– Mówiłem ci, zamknij się wreszcie! Nie będę się z tobą kłócił! A z resztą, słuchaj!
Włączył radio:
„…oraz w rejonach podmoskiewskich sytuacja wydaje się czasowo opanowana. Ewakuacja przebiega stosunkowo sprawnie. Raporty nadsyłane z innych miast potwierdzają masową skalę ataku. Jak dotychczas nie udało się ustalić pochodzenia zwierząt-gigantów. Istnieją pewne hipotezy przypuszczające, iż źródłem pochodzenia agresorów mogły być nielegalne fermy, gdzie prowadzono badania nad specjalnym zmutowanym gatunkiem wysokomięsnych kogutów.”

.

środa, 31 lipca 2013

Życie po śmierci

Jak nakłonić człowieka do przestrzegania norm podstawowych bez odwoływania się do religii czy bogobojności w ogóle?
Czy istnieje sposób na przekonanie ludzi, że przestrzeganie tych norm po prostu się opłaca jemu samemu, bez odwoływania się do sił wyższych?
Czy można już obecnie wypracować system zakorzeniania takich kryteriów wszystkim ludziom np. poprzez ewolucję świadomości?

Jakkolwiek utopijnie mogą brzmieć próby odpowiedzi na te pytania uważam, że można je podejmować. Co więcej – trzeba je podejmować. Musimy sobie uświadomić, że rozwój cywilizacji będzie zmierzał w kierunku obszarów, gdzie nie ma bogów.
Następować będzie inflacja wartości głoszonych przez religie.
Musimy być przygotowani na zmianę kryteriów i przedefiniowanie pojęć.
Religie stracą monopol na zarządzanie moralnością.

Zaistnieje potrzeba wypracowania nowego uniwersalnego systemu zasad podstawowych.
Proces ten oczywiście będzie trwał przez długie, długie lata, zapewne nawet przez wieki. Ale kiedyś trzeba zacząć…


Wbrew pozorom nie musimy wymyślać czegoś całkowicie nowego.
Myślę, że wystarczy dobrze wykorzystać wiedzę, którą już dysponujemy. Logika, cybernetyka człowieka i zasady mądrości (polecam „Podręcznik mądrości” J. M. Bocheńskiego”) wystarczą do celnego ustanowienia zasad fundamentalnych.

Oczywiście nie obędzie się bez ostrych polemik, bo aby dojść do pewnych konkluzji trzeba uprzednio pozbyć się bagażu emocji narosłych na gruncie zakorzenionego postrzegania świata. Mam tu na myśli wszelkiego rodzaju ideologie, powtarzam – wszelkiego rodzaju.

Nie zamierzam też sam tworzyć nowej, ani tym bardziej myśleć o równości, równouprawnieniu itp. Te wartości będą bowiem konsekwencją działań, zmierzających do znalezienia platformy zasad uniwersalnych. A nawet jeśli nie będą, to i tak nie ma to większego znaczenia dla skutku znalezienia tejże platformy.

Dla neutralności istnienia platformy niezbędne jest osadzenie zasad na rozsądku raczej niż na restrykcjach. Wymóg ten w sposób oczywisty utrudnia osiągnięcie celu, bo słabiśmy jako ludzie i prędzej bata posłuchamy niźli rozsądku.
No, tak jesteśmy skonstruowani. Nie mniej, warto podjąć się tej próby.
Dlaczego?
Już mówię.
Abstrahując od wszelakich idei, łatwo zauważyć, na czym nam głównie zależy.
Przynajmniej większości z nas.
Chodzi o lepsze życie po życiu.
Tak, tak – o lepsze życie po śmierci.
Całe nasze życie poświęcamy temu celowi. Non omnis moriar realizujemy na wielu płaszczyznach – jedni pisząc, inni komponując, gromadząc fortuny, wznosząc wielkie budowle, zmieniając dzieje świata, no i oczywiście płodząc dzieci. Najbardziej bodaj boimy się, że nic po nas nie zostanie.

To pragnienie nieśmiertelności wyraża się również w utrzymywaniu rytuałów. Odwiedzając groby bliskich wcale nie myślimy o przeszłości – myślimy o naszej własnej przyszłości, o tym czy nasze dzieci będą „nas” odwiedzać po śmierci.
To dlatego uczymy dzieci chodzenia na cmentarze. Wmawiamy im, że tam są nasi zmarli, że czuwają nad nami, że trzeba zapalić światło, postawić jakieś kwiaty, a gdzieniegdzie nawet spożyć z nimi posiłek. Wiara w ich istnienie po życiu wynika tylko z naszego strachu przed nicością. Nawet nie dopuszczamy do świadomości, że może być inaczej, bo się boimy (!).
Jesteśmy gotowi wymyślić cokolwiek, a następnie w to uwierzyć, aby ten strach zabić.
Jednocześnie jesteśmy zbyt słabi, by uczynić nasze życie na tyle wartościowym, by móc się nie bać, że nic po nas nie zostanie.

Istnienie, bądź nie, życia po śmierci nie powinno mieć dla nas większego znaczenia.
Dla nas tak naprawdę może mieć znaczenie tu i teraz – to, jak prowadzimy nasze życie, co osiągamy, z kim żyjemy, kogo kochamy, jak przekazujemy nas samych. Nawet uwzględniając „tu i teraz z projekcją w przyszłość”.
Jednakże, wykorzystując nasze wrodzone lenistwo intelektualne, łatwo nam wmówić, że cel „ziemski” jest nieosiągalny, za to „niebo” to jest dopiero coś, o co warto zabiegać. Oczywiście nie mając wygórowanych ambicji i podporządkowując się narzuconym zasadom.
Nawet gdy przeczuwamy, że moglibyśmy coś z tym naszym życiem zrobić, to i tak łatwiej nam wynajdywać raczej uzasadnienia na nieróbstwo, fałszywie internalizując cele podawane przez system.

Zwróćmy uwagę, że w takim razie o wiele więcej osiągalibyśmy, gdyby nie ramy narzucane przez system. I jest to logiczne, albowiem system nie jest zainteresowany rozwojem jednostki, tylko samego siebie. Każda jednostka odstająca w jakikolwiek sposób od narzuconej normy, wcześniej czy później poddana zostanie restrykcjom. Jakość i natężenie tychże restrykcji zależy od sfery, w której zaznacza się niestandardowość jednostki oraz wielkości wpływu tejże na destabilizację systemu. Stąd na przykład bardzo awangardowy, oryginalny artysta, pomimo głoszenia zdawałoby się niebezpiecznych dla systemu idei, jest przez niego lekceważony, ponieważ społeczeństwo traktuje go jako swego rodzaju folklor, nie biorąc zbyt serio jego przekazu.
Inaczej ma się sprawa z tzw. autorytetami (pisarze, naukowcy, działacze) – ich słowa są traktowane poważnie i dlatego system poddaje ich różnego rodzaju restrykcjom.
Jakość i intensywność restrykcji zależy od rodzaju systemu, ale zawsze pojawiają się jakieś restrykcje.

Czy można skonstruować system, który oparłby się pokusie stosowania restrykcji?
Osobiście wątpię.
Ale wiem na pewno, że można minimalizować takie zapędy. Wydaje się, że dla naszego własnego dobra powinniśmy dążyć do powstania systemu, gdzie tego rodzaju restrykcji praktycznie nie ma. Piszę „praktycznie”, bo trzeba jednak pozostawić pewne sfery w funkcjonowaniu systemu, gdzie będziemy dysponować pewnego rodzaju możliwością wstrzymywania realnie szkodliwych zachowań.
Problem zaczyna się dopiero w ustaleniu, co jest, a co nie jest szkodliwe, i dla kogo.

To, według mnie, powinno być polem ciągłego dialogu i rozwoju.

.

niedziela, 28 lipca 2013

Porno i wolność.

No, to co w końcu z tym porno w sieci?
Jak to z nim jest? Szkodzi, nie szkodzi?
I jak to się ma do wolności?

Otóż cybernetyka człowieka daje proste, techniczne odpowiedzi.
Tyle, że nie wszystkim mogą się podobać…

Zacznijmy od podstaw  – co to jest to porno?
Ano, informacja. Tylko informacja.
To są konkretne bodźce wizualne (ale też słuchowe, np. w filmach), które docierają do naszych receptorów – oczy i uszy – a następnie zamienione na impulsy elektryczne biegną sobie nerwami do odpowiednich ośrodków w naszym kochanym mózgu. Rzeczony mózg natomiast reaguje sobie na te impulsy i „coś” z tym dalej robi lub nie.
I właśnie o to „coś” chodzi.
To coś zależy od reaktywności odpowiednich struktur w naszym kochanym mózgu.
Otóż możliwości są w zasadzie trzy:
– sprzężenie zwrotne dodatnie, zerowe lub ujemne.
Co to znaczy?
Ano tyle, że jak się ktoś gapi na porno, to może się nakręcić, będzie obojętny bądź go odrzuci. I to akurat chyba każdy rozumie i bez cybernetyki.
Ale musimy sprawę trochę skomplikować.
Otóż w przypadku młodych organizmów (czytaj: mózgów), w dużo większym stopniu niż w przypadku starszych, zachodzi następujące zjawisko – uczenie się. Czyli mózg strukturyzuje się w trakcie otrzymywania bodźców. U dzieci i młodzieży mózgi są dużo bardziej elastyczne, percepują szybciej i więcej, kształtując swoją strukturę.

Brzmi to bardzo technicznie, ale można to ująć przysłowiem:
„Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”.
Znane? Znane.
„Aaa, to znaczy, że trzeba zakazać porno! Bo to, Panie, wszystkie na zboki wyrosną!”
Tak, tylko, że nie do końca. Wszystko zależy od ilości i jakości porno oraz reaktywności mózgów.

Otóż nasze mózgi posiadają różną reaktywność. Jeden przyjmie sporą ilość ostrego hardcore’u i nic, a inny po ujrzeniu kawałka piersi będzie chodził cały dzień nagrzany, szukając sposobności do ulżenia sobie w napięciu.
Z kolei jeszcze inny dozna podniecenia jedynie po obejrzeniu ciężkiego biczowania, ewentualnie nakręci się myślą o przebraniu się w jakieś ciuszki.
Trzeba tu pamiętać o charakterystyce młodziutkiego człowieka. Zazwyczaj jest on egzodynamikiem (to taki termin fachowy :) ), czyli potrzebuje do przerobienia ciągle zwiększającej się ilości informacji (w tym również doznań wszelkiego rodzaju!).
To za młodu poznajemy smak wódy, fajek, trawki, seksu i adrenaliny.
To za młodu nasz organizm uczy się też, co z tym robić.
Jestem pewien, że zdecydowana większość z nas próbowała.
I się podobało :)

No, to dlaczego nie wszyscy jesteśmy pijakami, palaczami, ćpunami, zboczeńcami i awanturnikami?
Ponieważ:
– w pewnym momencie dochodzimy do granicy, gdzie czujemy jakiś dyskomfort,
– zaczynamy wyrastać z egzodynamizmu w kierunku statyzmu (to też takie fachowe :) )
Ale ten mechanizm chciałbym omówić następnym razem.
Teraz wrócę do nasiąkniętej skorupki.
Otóż w trakcie oglądania porno młody mózg kształtuje w sobie strukturę rezonansową, czyli uczy się, jak ma reagować na podobne bodźce w przyszłości.
I to waśnie tu czai się niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo, że porno ukształtuje nam naszą wizję seksu na później, kiedy tak naprawdę zaczniemy z niego korzystać.
Wszystkie statystyki i badania wskazują jednoznacznie na wpływ mocnych bodźców w dzieciństwie ze sfery seksualności na emocjonalny rozwój w dorosłość.
Oczywiście u różnych osób jest on różny. Ale jest!
Obecnie dostęp do porno jest tysiąc razy łatwiejszy (!) niż do danych o zadłużeniu naszego państwa.
Ilość i jakość tego porno pozostaje praktycznie poza kontrolą. (Dobrze, że wzięto się za pedofilię.)  Natężenie i czas trwania bodźców, którym mogą być poddawane dzieci, może powodować oddziaływania porównywalne z traumą bądź praniu mózgu (!).
Czy warto ryzykować imprinting zachowań, których przecież sami nie chcemy akceptować, a czasem się wręcz boimy?
Pół biedy, gdy chodzi o przebieranki czy jakieś inne przelotne wyuzdanie, które, nie powiem, dodaje kolorytu życiu erotycznemu. Ale co się stanie, gdy nie obejdziemy się bez przemocy, poniżenia bądź bólu? Albo uzależnimy się od jakichś doznań tak, że unieszczęśliwimy naszego partnera, dzieci, rodzinę, bo doznania będą ważniejsze. Co będzie, gdy nawet groźba zakażenia HIV czy HPV nas nie powstrzyma do akcji?
Bez dwóch zdań niebezpieczeństwo istnieje.

Ale co zatem z wolnością?
Czy w związku potencjalnością jakiegoś zagrożenia mamy prawo coś ograniczać?
Czy obawa wystarczy, by coś zakazać?
Po pierwsze mówimy tu o dzieciach, a po drugie i tak nie da się tej sfery całkowicie kontrolować.
Tak czy owak, mamy tu do rozważenia (na wadze) kwestię:
co jest ważniejsze – troska o dorosłość naszych dzieci czy obawa przed częściową utratą wolności?
Odpowiedź jest prosta:
troska będzie ważna dla tych, dla których jest ważna, a obawa – dla tych, co ją żywią.

Przerąbane mają ci, którym i jedno i drugie leży na sercu (ew. na mózgu).
No, trudno, nie wszyscy muszą mieć komfort

.