wtorek, 6 sierpnia 2013

Nie cierpię kogutów!

    – Mógłbyś już przestać. –  nieśmiało zaproponowała Tania – późno już.
Fakt. Było już po 23-ej. Od trzech godzin Jewgienij bezskutecznie próbował dodzwonić się do Stiopy. Musiał za wszelką cenę dowiedzieć się, jak poszły rozmowy.
W zasadzie mógłby poczekać z tym do rana, ale był z nas najbardziej niecierpliwy. Zawsze wszystko musiał wiedzieć natychmiast, od razu przystępował do działania, bardzo szybko oceniał ludzi i sytuację. Jak dla innych trochę za szybko. Czasem się mylił w swych ocenach. No, po prostu tak miał. Niby to nie jest nic nienormalnego, ale rzadko kiedy inni to rozumieli i zazwyczaj kończyło się jakimś zgrzytem.
    Tatiana była inna – spokojna, flegmatyczna, można powiedzieć, że czasem jakby zamierała. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby odnieść wrażenie, że cierpi na autyzm. Nic bardziej mylnego. Tania była przeraźliwie bystra i wnikliwa, a gdy chciała coś naprawdę osiągnąć, to nie odpuszczała do końca. Najbardziej upierdliwy był ten jej cholerny „ciąg logiczny” – zawsze wykręciła kota ogonem, nawet gdy kompletnie nie miała racji. Ale to wkurza ludzi! Czasem z sadystycznym zadowoleniem patrzyliśmy, jak zgniata swoją ofiarę, która nie mając wyjścia, musi się zgodzić na tok rozumowania Tani. Jak gość próbował zanadto wyjść poza ramy narzucone przez dobre wychowanie, to o swoim istnieniu powiadamiał go Stiopa. Zazwyczaj wystarczyło chrząknięcie. Ludzie stają się zadziwiająco łagodni, gdy słyszą delikatne chrząknięcie kogoś o masie 130 kilogramów. Raz nie zadziałało, ale to już nie był nasz problem. Karetka przyjechała dość szybko.
    Stiopa w zasadzie brzydził sie przemocą. Najbardziej lubił obserwować ptaki. Wkurzał nas tymi ptakami, ale to była jedyna rzecz, do której mogliśmy się przyczepić. Kochaliśmy jego poczucie humoru i śmiech, który brzmiał trochę jak popsuty rozrusznik traktora.
Kiedyś uprawiał zapasy. Startował nawet w lidze okręgowej, ale skończył z tym dwa lata temu, jak złamał nogę takiemu jednemu z Samarkandy. Założył mu jakiś tam blok, przekręcił się i noga trzasnęła. Nie pamiętam szczegółów, ale Stiopa to tak przeżył, że przez tydzień nie wychodził z domu. Ot, wrażliwy człowiek.
    Jewgienij odłożył słuchawkę. Tania miała rację – było późno. Może komórka Stiopy po prostu wysiadła albo jej zapomniał. Rano i tak na pewno zadzwoni. Jewa popatrzył na mnie i rzekł lekko poirytowany
– Co się na mnie durno gapisz?
Zanim zdążyłem odpyskować, poczułem rękę Tani i usłyszałem ciche:
– Andriusza…
Znowu miała rację. Jakbym się odezwał do Jewy, to pyskówa skończyłaby się nad ranem. Chyba wszystkim należało się trochę odpoczynku. Ostatni tydzień dał nam popalić – projekty na wczoraj, awaria sieci, teściowa Aloszy, pies sąsiada, srające gołębie, kryzys w Dumie – jeszcze brakowało, cholera, wąglika.
    Wszyscy wzięliśmy głębszy oddech. Tak, nawet ja potrzebowałem snu. A tak mu chciałem powiedzieć, gdzie sobie może wsadzić ten swój doktorat.
Wielki mi politolog, ajajaj!  No nic, dowie się przy innej okazji.
Czyli pewnie z rana, bo dla nas dzień bez kłótni to dzień stracony.
Na początku próbowali nas powstrzymywać, ale w końcu przywykli. No cóż, ja i Jewa tak mamy. I o! Jak w kwietniu nie kłóciliśmy się przez jakieś dwa tygodnie, to Tania spytała, czy się na siebie nie pogniewaliśmy. Powiedziałem na głos, że trzeba być idiotą, żeby się obrażać na takiego jełopa, i wszystko wróciło do normy.
Nasze starcia bywają różne. Czasem jest to szczeniacka wymiana grzecznościowych opinii – np. „debil” kontra „kretyn”. Czasem wymiana gestów. Najczęściej jednak przybierają formę dość długich wywodów z wstępem, tezą zasadniczą i wnioskami końcowymi. Nieraz dochodzą do tego życzliwe sugestie wsadzenia sobie czegoś tam w coś tam. Tak czy owak – nudno nie jest.
    Tania dała nam materac do dmuchania i koce. Jak zwykle rozłożyliśmy się koło stołu, żeby nie blokować przejścia do kibla. Raz położyliśmy się koło foteli, zapominając, którędy przebiega szlak nocnych potrzeb. 65 kilogramów Stiopy na głowę szybko nauczyło nas właściwego ułożenia względem punktów strategicznych w mieszkaniu Tani.
    Poranek zafundował nam piękne słońce. To dobrze. Po paru dniach deszczów byliśmy spragnieni czegoś niebieskiego nad głowami. Nawet jednej chmurki na niebie. Pewnie się wszystkie wykropiły na nas, ściekając następnie do moskiewskiej kanalizacji.
Otwarcie okien spowodowało chwilowe upojenie świeżutkim tlenem. A był to tlen pachnący – rześkością poranka, kwiatów z parku Puszkina i całkiem świeżymi spalinami z ulicy o tej samej nazwie. To ciekawe, ale jak się mieszka w mieście, poranne spaliny działają orzeźwiająco. To tak, jakby wyemitowano zapachowy sygnał, że życie już się toczy na zewnątrz i trzeba szybko do niego dołączyć.
    Kolejka do kibla, kawa, radio i żyjemy.
    W radio jak zwykle: kłócą się w Dumie, pogoda jednak będzie do bani, rozmowy pokojowe w Jerozolimie zakończyły się fiaskiem, cztery nowe ofiary w Afganistanie, podwyżka ceny benzyny i najnowsza wystawa rzeźby w centrum. Dobrze, że muzykę dają całkiem znośną. W zasadzie mam wrażenie, że w mediach ciągle poszukują czegoś, co powinno nas zainteresować, tylko im, nie wiedzieć czemu, nie wychodzi. Co mnie, do cholery, obchodzi kłótnia w Dumie albo pokój na Bliskim Wschodzie. Ludzie się kłócili, kłócą i kłócić będą. Jak nie o to, to tamto. A jak się pogodzą w jakiejś sprawie, to wymyślą inną.
I tak w kółko.
    Wychodzi na to, że media to taka permanentna transmisja sportowa z zawodów w kłóceniu się. Na bieżąco wiemy, kto z kim i kto ma przewagę, ale już meritum to sprawa drugorzędna. Nad brzegiem Jordanu napieprzają się już tyle lat, a meritum są ludzie, po prostu ludzie. Ale kogo to obchodzi – ważniejsze jest, jakie stanowiska zajmują strony konfliktu. I tak ze wszystkim…
Durnowaty ten świat. A może tylko media. A może ludzie chcą takich rozgrywek?
    O 9-ej zadzwonił Stiopa. Ogólnie – OK. Jest tam niby jeszcze parę szczegółów, ale przekaże je zaraz po powrocie. Czasem jego optymizm mnie dobija. Co to znaczy „parę szczegółów”? Przecież właśnie szczegóły rozwalają takie projekty.
Ale już nic nie mówiłem, bo Tania była w dobrym nastroju i założyła niebieską sukienkę. TĄ niebieską sukienkę. Taki widok zawsze spychał problemy świata doczesnego na plan dalszy, duużo dalszy. Nawet Jewa się uspokajał i nie próbował mnie prowokować. Zresztą nie miałoby to sensu, bo by mu się nie udało. Kontemplacja długich opalonych nóg, wystających z połyskliwych fałdów jedwabnej sukienki, była niemal obowiązkiem, świętym rytuałem, którego nikt nie śmiał zakłócić. Sposób, w jaki zakładała szpilki na swoje smukłe stopy, wywoływał nieodmiennie dreszcz ekscytacji.
    Czy ona to robi specjalnie? Dlaczego chce nas podniecić? Przecież musi wiedzieć, jak to na nas działa. Cholera, czy ona musi być taka piękna? Przecież to koleżanka, mogłaby sobie darować. Czemu nas prowokuje? Może czegoś oczekuje? Ale od trzech facetów naraz? Nieee. Niemożliwe. A może jednak? Nie, nie i jeszcze raz nie! Ponosi mnie fantazja albo raczej wyobrażenia, co mógłbym robić z takimi nogami.
    W zasadzie powinniśmy przywyknąć. Tania zawsze zwracała uwagę facetów i to było jak najbardziej normalne. Sami nie zaliczaliśmy się do ich grona, bo to przecież była kumpelka. Jednakże samiec to samiec. A samiec to wzrokowiec. Jest widok, jest reakcja.
– To co, idziemy? – radosne pytanie przerwało dywagacje. – Ruchy, panowie, ruchy!
No, to się ruszyliśmy.
    Ulica Puszkina nie jest przesadnie istotnym elementem urbanistycznym naszego miasta. Niemniej chodzi nią mnóstwo ludzi. Niedaleko jest centrum handlowe, a tuż za nim biurowiec. Ludzie, niczym mrówki łażą tam i z powrotem – jedni z zakupami, inni jeszcze bez, jedni żwawo z teczkami, inni też z teczkami, tylko już nie tak żwawo. I tak codziennie za wyjątkiem niedziel, gdy widać tylko tych z zakupami.
    W środku tygodnia, przed południem, przechadzka po mieście ma swój specyficzny urok. Ludzie dookoła za „czymś” tam gonią, a ty sobie idziesz i masz te ich „coś” gdzieś. Idziesz, bo idziesz, bo masz taka ochotę, a nie potrzebę czy konieczność.
    Świadomość swobody, którą daje ci możliwość wyboru dowolnego kierunku przechadzki, wprowadza w stan zgoła euforyczny. Nic nie musisz. Możesz skręcić sobie w dowolną uliczkę, nawet taką, na której nic nie ma i żaden normalny przechodzień nigdy się w nią nie zapuści, bo mu będzie szkoda czasu. Ale ty teraz możesz. Możesz ją sobie przemierzyć w te i we w te, i nie będziesz miał żadnego, ale to żadnego wyrzutu sumienia, że powinieneś być właśnie gdzieś indziej, gdzie jest potrzeba być.
    To się nazywa wolność.
    Ciekawe, że ludzie tak mało z niej korzystają. Martwią się Bliskim Wschodem, a sami nie potrafią skorzystać z najprostszej formy wolności – zwykłego spaceru bez celu.
No, ale to już ich zmartwienie…
    Idąc tak bez celu, czuliśmy się chyba szczęśliwi. Oczywiście, można zapytać, co to szczęście, jak je zdefiniować, jak rozpoznać, czy da się zmierzyć itd. Ale… po co?
Tu i teraz byliśmy szczęśliwi.
I w nosie mieliśmy wszelakie dywagacje na temat istoty szczęścia i jego objawów. Wiosenne słońce grzejąc nasze twarze, dawało nam energię, wiatr kierował naszymi krokami, a stukot obcasów stale upewniał, że jeszcze jesteśmy na ziemi. Było naprawdę bajecznie.
    Tania ciągle się śmiała. Była wtedy taka… taka kusząca. O rany, jak ja ją chciałem pocałować. Tak bardzo. Wpatrywałem się w nią, jak obżartuch na diecie w talerz ulubionej potrawy. Konsumowałem ją w myślach. Chciałem po prostu podejść do niej, objąć mocno i całować, całować, całować. Miałem nadzieję, że cały świat zniknie i zostaniemy sami – nie będę musiał się niczego obawiać, ani kolegów, ani sytuacji, ani nawet jej reakcji – przecież będziemy sami.
    Zdaje się, że zrobiłem krok w jej kierunku. Tania spojrzała mi prosto w oczy. To było długie spojrzenie. Był w nim spokój. Spokój i harmonia. Harmonia i … tak, zgoda. To była zgoda! Ona wiedziała, musiała wiedzieć. Zawsze miałem bzika na jej punkcie. Musiała to zauważyć.
I teraz się zgadza? Zrobiło mi się gorąco, bardzo przyjemnie. Zrobiłem krok, duży krok…

……….
– …driusza. Słyszysz mnie? Andriusza. – głos stawał się coraz wyraźniejszy. Przez mgłę widziałem jakąś postać.
– Andriusza, to ja, Jewa.
Faktycznie – nade mną stał Jewa w jakiejś piżamie. Dookoła białe ściany. Kroplówka? Co to za kroplówka? O kurde, to moja kroplówka!
– Jewa, co jest do cholery grane? Gdzie jesteśmy i co tu robimy?
– Leż spokojnie. Wszystko już jest w porządku.
– W jakim, kurde, porządku? Co ty masz na sobie?
– Andriuszka, spokojnie. Był mały…. eee … wypadek.
– Jaki, kurde, wypadek? Co ty gadasz?
– Jak się na chwilę zamkniesz, to ci powiem.
– Mów.
– Co ostatniego pamiętasz?
– Spacer po jakiejś uliczce. O, tej tam za biurowcem na Puszkina.
– Tiaaa… Nooo, to było jakieś cztery dni temu.
– Ile?!
– Cztery, Andriuszka, cztery. Leż, do cholery, i słuchaj! Wtedy jak szliśmy razem, stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Nie bardzo wiem jak ci to powiedzieć…
– To może po prost…
– Mówiłem ci, zamknij się wreszcie! Nie będę się z tobą kłócił! A z resztą, słuchaj!
Włączył radio:
„…oraz w rejonach podmoskiewskich sytuacja wydaje się czasowo opanowana. Ewakuacja przebiega stosunkowo sprawnie. Raporty nadsyłane z innych miast potwierdzają masową skalę ataku. Jak dotychczas nie udało się ustalić pochodzenia zwierząt-gigantów. Istnieją pewne hipotezy przypuszczające, iż źródłem pochodzenia agresorów mogły być nielegalne fermy, gdzie prowadzono badania nad specjalnym zmutowanym gatunkiem wysokomięsnych kogutów.”

.